sobota, 12 września 2015

ROZDZIAŁ PIĄTY

           W recepcji nikogo nie było, więc wyjrzałam na zewnątrz i ruszyłam w stronę lasu. Ucieszyłam się, że w ostatniej chwili zabrałam sweterek, który teraz zarzuciłam na ramiona. Na tyłach hotelu znajdował się przepiękny wybieg dla koni, a za nim stajnie. Ruszyłam w tamtym kierunku niepewna tego co chciałam zrobić. Kiedy ujrzałam białą klacz poczułam ukłucie w sercu. Wszystkie wspomnienia o Henryku powróciły naraz. Nasz pierwszy pocałunek w liceum po imprezie u Kaśki, pierwsze wakacje w Paryżu, miliony uśmiechów, jego dłoń głaszczącą mnie delikatnie po plecach. Wszystko wydawało się być takie prawdziwe, a jednak już nie istniało Nie zostało po nich nic, oprócz wspomnień. Nie wiedziałam nawet czy to wszystko wydarzyło się naprawdę?
            Poczułam na policzku łzy, więc otarłam je delikatnie, a następnie wyciągnęłam rękę w stronę białej grzywy. Klacz stała w boksie przeżuwając owies i ani drgnęła kiedy się do niej zbliżyłam. Jej spokój i opanowanie przypomniało mi nasze wszystkie kłótnie, jego niezadowolenie z tego jak się zachowałam i jaka byłam. Wypominał mi kiedy czytałam plotkarskie gazety i złościł się z nowej pary butów, na którą sama zarobiłam. A potem przecież odszedł. Nie wiem czy miał romans, czy po prostu zrozumiał, że mnie nie kocha. Nigdy nie wyjaśnił mi powodu dlaczego wyszedł w środku nocy, zostawiając mnie w najgorszym momencie mojego życia. Nienawidziłam go za to, a co gorsza nienawidziłam też siebie. Było ze mną coś nie tak i często wybuchało w nieoczekiwanych momentach, rujnując moje relacje z innymi. Jestem jak tykająca bomba bez instrukcji obsługi, nie da się mnie rozbroić.
            Przysunęłam się bliżej do zwierzęcia i przytuliłam do jego miękkiej szyi. Nie wiem jak długo tak stałyśmy, ale jej bliskość dodawała mi otuchy, której tak bardzo potrzebowałam w tej chwili. Wiedziałam, że połamanego serca nie da się skleić w jeden dzień mimo to, cieszyłam się z tych wszystkich myśli – dobrych – złych – na które sobie w końcu pozwoliłam. Nie czułam już pustki tylko gniew. Wiem, że to nienajlepsze uczucie, ale to zawsze jest jakieś uczucia, a tego brakowało mi ostatnie dwa miesiące.
- Polubiła panią. – Usłyszałam znajomy głos. Wiedziałam, że nie ma sensu tuszować moich łez, mimo to wytarłam buzię i wydmuchałam głośno nos. Potem dopiero się obróciłam i uśmiechnęłam delikatnie.
- Raczej jest po prostu uprzejma.
- To prawda, lubi pieszczoty – chłopak odstawił widły, które trzymał w prawej ręce i oparł się o wejście do boksu.
- Przepraszam za moje zachowanie – wypaliłam nie patrząc na niego.
- Nie ma o czym mówić. Wszyscy mamy swoje gorsze dni – podszedł do konia i pogłaskał go po nosie. Klacz zarżała i nastawiła swój pysk. Chyba faktycznie lubiła towarzystwo.
- Jak masz na imię? – zapytałam.
- Jestem Maciek – chłopak wyciągnął do mnie rękę, a ja ją uścisnęłam. – A pani? – Zawahałam się. Nigdy nie potrafiłam kłamać, przez co  podczas wywiadów zawsze wyciągano ze mnie poufne informacje. To prawda – nie potrafiłam trzymać języka za zębami, strasznie się denerwowałam, a moja historia traciła po drodze sens. Postanowiłam rozwiązać to inaczej.
- Jestem od ciebie co najmniej dziesięć lat starsza, więc wydaje się to stosowne, żebyś mówił mi per pani.
- Może powinienem raczej przejść na madam?
- Może być także lady – zaśmiałam się.
- Niestety muszę pani odmówić. Nie mogę zwracać się do pani w ten sposób.
- A to dlaczego?
- Bo ona ma na imię Lady. – Mówiąc to wskazał śnieżnobiałą klacz.
- Zakładam, że potrafisz jeździć konno?
- Nawet bardzo dobrze, udzielałem lekcji. – Uśmiechnął się odsłaniając nieco za duże zęby.  Zastanawiało mnie, co taki młody chłopak robi na zupełnym odludziu zupełnie sam. Ale ja też miałam swoje tajemnice, postanowiłam więc go o to nie pytać.

- Mam dla ciebie propozycję – zaczęłam, a on spojrzał na mnie z uwagą. – Będziesz mi codziennie udzielał lekcji jazdy konnej na Lady, a ja ci za to zapłacę odpowiednie wynagrodzenie. Do tego wynajmę swój pokój na następne trzy tygodnie, a za dodatkową opłatą, będziesz mi zamawiał jedzenie. Zgoda? – Wyciągnęłam swoją rękę, a Maciek bez wahania ją uścisnął. Nie wiedziałam jak poradzić sobie ze złamanym sercem, ale byłam pewna, że na nienawiść najlepszym lekarstwem jest miłość.

środa, 5 sierpnia 2015

ROZDZIAŁ CZWARTY

Zeszłam na dół dopiero około siedemnastej, chociaż to zbyt dużo powiedziane, bo raczej ześlizgnęłam się oparta o barierkę, powłócząc nogami. Ku mojemu zdziwieniu na dole siedział ten sam chłopak, który przyjął mnie w środku nocy. Leżał wyciągnięty na dwóch krzesłach i czytał. Przewróciłam oczami i doczłapałam się do niego, padając zmęczona na siedzenie przed nim. Ta wędrówka nieźle mnie wykończyła. Pewnie normalnie nie zawracałabym sobie głowy jedzeniem, ale po dzisiejszym poranku, który spędziłam przytulona do toalety, mój żołądek krzyczał, domagając się jakiegoś pokarmu.
- Po pierwsze chciałabym przedłużyć swój pobyt – rzuciłam zamiast przywitania.
- Nie ma problemu – odpowiedział chłopak, który odłożył książkę i przyglądał mi się z namysłem. Tylko nie to, żeby mnie tylko nie rozpoznał...
Odchrząknęłam i odwróciłam głowę w nadziei, że mój opłakany stan mnie nie zdradzi.
- Nie wiem jeszcze na jak długo tu zostanę.
- Może pani nie zauważyła, ale naprawdę nie mamy tutaj tłumów. Proszę zostać tak długo, jak ma pani ochotę – odparł grzecznie.
- To wspaniale – rzuciłam, niepewna czy to właściwe, ale teraz nie miałam na to siły.
- A po drugie?
- Chciałabym coś zjeść. Czy macie tutaj restaurację?
- Niestety została zamknięta jakiś czas temu – przyznał niechętnie, wskazując głową drzwi po prawej stronie. Były zasłonięte brudnymi firankami i zapewne nie otwierano ich od kilku miesięcy. Westchnęłam poirytowana i zdecydowana wyjechać  jak tylko dojdę do siebie.
- To gdzie mogłabym coś zjeść? – zapytałam ze złością, krzyżując ręce na piersi. Zapadła chwila ciszy, którą w końcu przerwał recepcjonista.
- Najbliższy sklep znajduje się dwa kilometry stąd.
- Świetnie – skomentowałam sarkastycznie, biorąc od niego instrukcję jak tam dojechać. Kiedy wychodziłam zobaczyłam kątem oka, że siada ponownie z książką i dojada kanapkę z serem. Na zewnątrz było chłodno, owinęłam się więc szczelniej szalikiem i wsiadłam do samochodu. Nic dziwnego, że nikogo tutaj nie było - w końcu znajdowałam się w lesie. Mimo to ruszyłam na zakupy, jadąc z ta przeklętą przyczepą.
Sklep to bardzo hojne określenie na to co zastałam w wiosce obok. Była to raczej budka z podstawowymi produktami do przeżycia. Mimo to poprosiłam niską kobietę po pięćdziesiątce o kisiel, ciastka, czipsy i dwie butelki wody. Powinno mi wystarczyć do jutra.
- Szesnaście osiemdziesiąt – mruknęła sprzedawczyni, przyglądając mi się uważnie. Byłam w opłakanym stanie, mimo to zaczyna mnie rozpoznawać, więc zostawiłam jej dwadzieścia złotych i wyszłam, nie czekając na resztę.
            Po powrocie zastałam recepcjonistę w tej samej pozycji z książką w dłoniach. Na mój widok jego mięśnie się napięły, mimo to nie przerwał lektury i nie odezwał się do mnie. Przewróciłam tylko oczami i powoli ruszyłam na górę.

            Kisiel sprawił, że mój żołądek zadziałał na nowo i poczułam się znacznie lepiej, w związku z tym wzięłam owsiane ciasteczka i usiadłam w oknie, opierając moje stopy o framugę. I wtedy zobaczyłam najpiękniejszy widok w moim życiu. Brzegiem lasu biegł koń, ze śnieżnobiałą grzywą, a za nim drugi cały kasztanowy. Słońce zachodziło, a one ganiały się jeszcze przez chwilę, zanim recepcjonista zagonił je do stajni. Ich kopyta uderzały o ziemię, ogony podskakiwały przy wyskokach. Wyglądały niczym pegazy podrywające się do lotu, a ja chciała odlecieć razem z nimi. Zazdrościłam im, chciałam być jak one. Nie mogłam dłużej odkładać problemów, ale nie dam razy zmierzyć się z nimi naraz. Najpierw złapane serce – potem reszta. Ubrałam swoją zwiewną sukienkę i zeszłam na dół.

czwartek, 23 lipca 2015

ROZDZIAŁ TRZECI

            Pokój był mały. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny. Po lewej stronie stało łóżko pościelone indiańskim kocem, a za nim biurko. Łazienka okazała się małym pomieszczeniem z toaletą i prysznicem, który nie miał kabiny. Po prostu toaleta zamieniała się na chwilę w prysznic. Po prawej stronie za łazienką umieszczono szafę i olbrzymie okno. To wszystko.
            Zostawiłam swoje rzeczy na podłodzie i dokładnie zakluczyłam drzwi – nie wiadomo jakie towarzystwo mogło tutaj nocować. Potem odsunęłam koce i otworzyła okno. Świeże powietrze od razu wypełniło moje płuca zapachem trawy i wody. I wtedy się rozpłakałam. Łzy leciały mi strumieniami, a ja trzęsłam się zwinięta w kłębek na zimnej pościeli. Obejmowałam się ramionami, wbijając mocno paznokcie w skórę. Jestem fontanną smutku, która niespodziewanie została włączona, wylewając wszystkie bóle ze swojego wnętrza. Czułam się jak w bańce, która może w każdej chwili prysnąć, bo tylko na chwilę byłam bezpieczna. Nie mogłam sobie poradzić z natłokiem myśli. Ten ból rozrywał mnie od środka, palił niczym ogień. Chciałam wydrapać sobie serce i wyrzuć je przez okno, chociaż na chwilę przestać czuć, przestać myśleć, stać się niczym.
            Tylko, że uczuć nie da się wyłączyć, nie ma takiego magicznego guzika, który by je po prostu zatrzymał, a my moglibyśmy żyć dalej. Więc zrobiłam jedyną rzecz jaka przyszła mi do głowy, głupią, ale najprostszą – wyjęłam z walizki butelkę wódki i pociągnęłam łyk. Piekło okropnie, ale dało się to przełknąć. W końcu to Belveder, ukradziony z jego barku. Ostatnia po nim pamiątka znikała w szybkim tempie, sprawiając, że wszystkie myśli powoli się rozmazywały. Piłam alkohol i czułam, że pali moje gardło, jak żywy ogień trawi mój żołądek, jestem pochodnią, która zapala wszystko dookoła, bezwzględnym i nieugaszonym płomieniem. Potem zobaczyłam ostatnie krople, przechyliłam butelkę, a one spadły na mój język. Ostatnie wspomnienie mojego męża, które właśnie przełykałam, ugasiło pożar, pozostawiając jedynie dymiące strzępy mojej duszy.
            Na początku nic nie czułam. Stałam się chodzącą pustką, wszystko wyparowało. W uszach słyszałam taką ciszę, że aż dzwoniła i waliła pięściami w moją głowę. Położyłam się na łóżku, ale od razu tego pożałowałam, bo wszystko okropnie zawirowało. Widziałam mrugające światła, i jego twarz, po chwili dotarły do mnie wrzaski, płacz i wybuch. Zatkałam uszy, ale to nie pomogło, chciałam krzyczeć, więc chwyciłam poduszkę i darłam się na całe gardło, nie wiedząc nawet, czy ona stłumi hałas. Nikt jednak nie przyszedł, a ja padłam po chwili na podłogę, półlitrowa butelka wódki wypadła mi z ręki i sturlała się pod łóżko, podczas gdy ja walczyłam z niewidzialnym wrogiem.

 ***

            Światło paliło mnie w oczy, chciałam się obróć, ale wtedy poczułam, podchodzącą mi do gardła wódkę, zerwałam się do toaleto-prysznica i zwymiotowałam. Głowa bolała mnie tak strasznie, że nie potrafiłam się skupić. Nie miałam absolutnie nic do jedzenia i picia, a wyjście na zewnątrz nie wchodziło w grę, gdyż nadal miałam mdłości. Po chwili dojrzałam w rogu kubek, a w nim saszetkę herbaty i cukier. Pomyślałam, że to straszne żałosne, ale podziękowałam niebiosom za ten gest.

            Właśnie tego chciałam - zapomnienia. Mimo to wcale nie czułam się lepiej, wręcz przeciwnie wszystkie odsuwane na bok uczucia powracały do mnie ze zdwojoną siłą z każdym łykiem gorącego napoju. Domagały się uwagi i mojego czasu, a ja przyznałam im rację, bo cierpienia nie da się odłożyć na później, trzeba je przyjąć, udźwignąć i zwyciężyć. Tylko dlaczego znowu ciekły mi łzy?

poniedziałek, 6 lipca 2015

ROZDZIAŁ DRUGI

Podział rzeczy był jak podział serca. Moja suszarka, jego mikser, mój smutek, jego uśmiech, biała linia przedzielająca coś, co nazywałam domem. Nie czekaliśmy do rozprawy, tylko rozdzieliliśmy wszystko, bo na papiery trzeba za długo czekać.
Formalnie mieszkanie było jego, więc chociaż spędziłam tam ostatnie dwa miesiące, to ja się wyprowadziłam. Nie mogłabym zostać w miejscu gdzie, wszystko pachnie miłością i szczęściem.
Zapakowano więc moje rzeczy na przyczepę, którą dopiero co nabyłam i wsiadłam za kierownicę. Towarzyszyła mi zgraja paparazzi, mknęłam więc szybko w ciemnych okularach, aby zamknąć drzwi. Zrobili setki zdjęć mojej niezadowolonej miny, już wyobrażam sobie jutrzejsze nagłówki na portalach internetowych. Uśmiechnęłam się krzywo. Mogłam pozwolić firmie od przeprowadzek zabrać rzeczy, ale A wcale nie było ich aż tak dużo i B nie wiedziałam jeszcze dokąd się udam.
Nie zważając na to odjechałam, a oni gonili mnie jeszcze chwilę, robili zdjęcia kiedy zatrzymałam się na kawę w McDonaldzie i obfotografowali babeczkę jagodową, którą zjadłam. Mi nieszczególnie się spieszyło - w końcu nie miałam celu, ale wsiadłam znowu do auta i ruszyłam. Jeździłam w kółko i zatrzymywałam się w tym samym McDonaldzie, zamawiałam tą samą kawę i babeczkę i siedząc w identycznym miejscu ją jadłam. W końcu im się znudziło i mnie zostawili, więc wieczorem wjechałam na autostradę i pognałam przed siebie.
            Pomimo trzech wypitych kaw dopadło mnie zmęczenie. Jechałam już od trzech godzin, omijając wioski i miasteczka,  w których powoli toczyło się życie. Ponieważ poczułam senność zwolniłam, wyszukując jakiegoś zjazdu. Po około kwadransie dostrzegłam drogowskaz wskazujący hotel „Baba Jaga”. Pomyślałam, że to nie może być nic dobrego i właśnie dlatego się tam udałam.
- Dobry wieczór – przywitał mnie młody chłopak z kruczo-czarnymi włosami zaczesanymi do tyłu. Zamiast wyszukanego stroju recepcjonisty miał na sobie zwykłe dżinsy i koszulkę polo. W dodatku za recepcję robiło postawione na lewo od wejścia biurko.
- Chciałabym wynająć pokój – powiedziałam niepewnie.
- Ależ oczywiście. Jest pani sama?
- Tak.
- Czy ma pani jakieś szczególne wymagania? – zapytał, a mi zachciało się śmiać, bo nie wiem czego mogłabym oczekiwać po tym miejscu.
- Po prostu chcę pokój. Najlepiej na samej górze, z balkonem i łazienką.
- Mam jeden z przepięknym widokiem, ale wtedy jest wspólna łazienka na korytarzu…
- Nie, wolę łazienkę niż widok – przerwałam mu, a on tylko uroczo się uśmiechnął. Miał około dwudziestu lat i zapewne spore powodzenie u dziewcząt, jednak nie to przykuło moją uwagę. On mnie nie rozpoznał. To znaczy możliwe, że udawał, ale był przy tym taki szczery i niewinny, że raczej nie wiedział kim jestem. Ruszyłam za nim na drugie piętro – bez windy – a on uprzejmie wniósł moją walizkę. Po drodze opowiedział mi o podstawowych zasadach korzystania z hotelu, a ja od razu zaznaczyłam, że zostanę co najmniej dwa dni. Nie miałam ochoty na poranną pobudkę.

Kiedy dotarliśmy pod drzwi numer 21 podał mi klucz i oddalił się. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nawet nie poprosił o mój dowód osobisty, nie zapytał jak się nazywam, ani nie chciał zapłaty. Było to dla mnie dość dziwne, ale nie miałam siły, żeby o tym myśleć, wsadziłam więc klucz do zamka i przekręciłam go.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

ROZDZIAŁ PIERWSZY

           Do tej pory nie wiedziałam co to jest samotność. Było to raczej pojęcie abstrakcyjne, wiszące nade mną w powietrzu, po które sięgałam od czasu do czasu, kiedy musiałam spędzić czas w domu, albo w podróży bez nikogo bliskiego. Pisałam wtedy na facebooku, jaka to ja jestem nieszczęśliwa, nie rozumiejąc sensu tych słów. Definicja samotności dotarła dopiero dzisiejszego wieczoru, kiedy leżałam w swoim mieszkaniu na pięknej, zielono-srebrnej kanapie, przykryta kocem w panterkę, z ręką bezwładnie zwisającą poza sofą, trzymając pusty kieliszek. Patrzyłam jak zahipnotyzowana na sufit, słysząc gwar dochodzący z ulicy.
            Minął miesiąc od tego cholernego wypadku, który mnie zabił. Oczywiście miałam niesamowite szczęście, że wyszłam z tego bez szwanku. Przynajmniej fizycznie.  Lekarz wypisał mnie do domu trzy dni później i kiedy dotarłam tutaj, szczęśliwa i celebrująca życie dotarły do mnie wieści, których nie mogłam znieść. Nie opuściłam domu od tego czasu, słysząc dziennikarzy dobijających się do moich drzwi i policję, która ich odgania, urywający się telefon, którym rzuciłam w końcu o ścianę, rozleciał się na kawałki zupełnie tak, jak moje serce.
            W każdym razie tego wieczoru widziałam jak słońce zaczyna robić się pomarańczowe i rozlewa się po niebie, sprawiając, że wszystko jest schowane i bezpieczne w jego blasku. Było cichym opiekunem, otulającym świat do snu. Wtedy jeszcze miałam wino i zachwycałam się tym widokiem, a potem ono zgasło, to znaczy schowało się i zapadł zmrok, a ja zrozumiałam, że jestem samotna, tak naprawdę, bo nie tylko nie miałam już nikogo komu by zależało na mnie, ale nie miałam też nikogo, kogo ja bym kochała. Wszystko ze mnie uciekło i nikogo nie było, żeby to złapać, żeby mnie złapać kiedy upadałam, biegnąc do łazienki, gdzie wymiotowałam, z bólu i tęsknoty za życiem.
            Samotność jest pustynią, piaskiem, który tańczy dookoła, pragnieniem, którego nie może ugasić żaden strumień. Czuję ją na każdym centymetrze mojego ciała, jestem oblepiona gliną, która przecina moją skórę, wlewa się do środka, zastępuje moje myśli, tak, że zostaję pustką. Nic nie czuję, o niczym nie myślę, jestem sama.
            Tego wieczoru również dostałam papiery rozwodowe. Na nic zdało się nasze spotkanie w szpitalu, kiedy głaskał mnie po głowie i mówił, że będzie dobrze, a ja w to uwierzyłam. Jego dotyk sprawił, że się uspokoiłam, wróciliśmy razem do naszego pięknego apartamentu, byliśmy tak blisko jak nigdy, więc skąd mogłam wiedzieć, że to cisza przed burzą? Myślałam, że sztorm mam za sobą, a on tylko na chwilę się zatrzymał.
           Zewsząd docierały do nas informacje, moja twarz była w każdej gazecie i na każdym kanale, Internet huczał. Moja twarz rozzłoszczonego dziecka. I on po prostu powiedział, że potrzebuje przerwy i w środku nocy wyszedł, zostawiając mnie rozerwaną na strzępy, podartą jak bezużyteczna kartka papieru, targaną przez wiatr, gotową nigdy nie odnaleźć swoich części. Całą noc waliłam pięściami krzyczałam, słuchając piosenek Sia. Próbowałam sobie wmówić, ze mam elastyczne serce i grubą skórę i nic nie może mnie złamać, tak bardzo byłam samolubna, że martwiłam się tylko tym, że on odszedł. . Potem zaczynało do mnie docierać to co zrobiłam. Dzień po dniu coraz bardziej zakradało się do mojej skóry, powoli niczym syczący wąż, przygniatając tak, że nie mogłam oddychać, aż w końcu zabrakło mi łez.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

PROLOG


            Ściany napierały ze wszystkich stron, zabierając ostatnie skrawki przestrzeni. Drapałam paznokciami w siedzenia, łapiąc się resztek powietrza, a ono uciekało niczym galopujący gepard, zbyt samolubny by się zatrzymać, bym mogła odetchnąć. Moja klatka piersiowa uciskana była przez wielką półkę, która jeszcze przed chwilą znajdowała się u góry, a teraz obejmowała mnie swoimi ramionami ze wszystkich stron. I wtedy wszystko się zatrzymało. Moje ciało było otoczone metalem, tak, że nie mogłam się poruszyć, a serce jak na złość łomotało o żebra, zabierając tak cenną przestrzeń. Próbowało się wyrwać z tego więzienia, wzlecieć niczym ptak i zostawić mnie samą z  żelaznym zabójcą. Głowę unosiłam do góry, gdyż czułam pod podbródkiem kawałek drutu i nie byłam pewna jak jest ostry, a nie chciałam się o tym przekonywać w tej chwili. Widziałam cienką strugę światła wpadającą do środka, której trzymałam się niczym ulatującej iskry nadziei. Słyszałam w oddali krzyki i płacz, ale dopiero po jakimś czasie dotarły do mnie głosy.
- Gdzie ona jest? – krzyczał przerażony mężczyzna.
- Tutaj w pierwszym wagonie, ale musimy… - odpowiedział ktoś piskliwie.
- Nie! Dostaliśmy dokładne instrukcje, żeby najpierw ratować ją.
- Tam są dzieci!
- Słyszałeś co powiedziałem!? – Chwila ciszy, w której czułam coraz bardziej zdrętwiałe kończyny i napierający na moją szyję metal. Nie wytrzymałam.
- Jestem tu!! Ratunku! – wrzeszczałam jak małe dziecko, które zdarło sobie kolano i gdybym mogła zaczęłabym się miotać, ale nie mogłam się poruszyć, więc jedynie krzyczałam, że mają mnie natychmiast wyciągnąć. Ktoś zapytał, czy mogę chwilę wytrzymać, powiedziałam, że nie. Pamiętam światło, czyjeś ręce, jakieś hałasy, ale wszystko zlewało się w jedno. I potem wybuch, jeden za drugim, a po nich całkowitą ciszę, tak straszną, że wrzuciła do mojego brzucha sto noży.

Wybrałam tego dnia życie i właśnie dlatego umarłam.