środa, 5 sierpnia 2015

ROZDZIAŁ CZWARTY

Zeszłam na dół dopiero około siedemnastej, chociaż to zbyt dużo powiedziane, bo raczej ześlizgnęłam się oparta o barierkę, powłócząc nogami. Ku mojemu zdziwieniu na dole siedział ten sam chłopak, który przyjął mnie w środku nocy. Leżał wyciągnięty na dwóch krzesłach i czytał. Przewróciłam oczami i doczłapałam się do niego, padając zmęczona na siedzenie przed nim. Ta wędrówka nieźle mnie wykończyła. Pewnie normalnie nie zawracałabym sobie głowy jedzeniem, ale po dzisiejszym poranku, który spędziłam przytulona do toalety, mój żołądek krzyczał, domagając się jakiegoś pokarmu.
- Po pierwsze chciałabym przedłużyć swój pobyt – rzuciłam zamiast przywitania.
- Nie ma problemu – odpowiedział chłopak, który odłożył książkę i przyglądał mi się z namysłem. Tylko nie to, żeby mnie tylko nie rozpoznał...
Odchrząknęłam i odwróciłam głowę w nadziei, że mój opłakany stan mnie nie zdradzi.
- Nie wiem jeszcze na jak długo tu zostanę.
- Może pani nie zauważyła, ale naprawdę nie mamy tutaj tłumów. Proszę zostać tak długo, jak ma pani ochotę – odparł grzecznie.
- To wspaniale – rzuciłam, niepewna czy to właściwe, ale teraz nie miałam na to siły.
- A po drugie?
- Chciałabym coś zjeść. Czy macie tutaj restaurację?
- Niestety została zamknięta jakiś czas temu – przyznał niechętnie, wskazując głową drzwi po prawej stronie. Były zasłonięte brudnymi firankami i zapewne nie otwierano ich od kilku miesięcy. Westchnęłam poirytowana i zdecydowana wyjechać  jak tylko dojdę do siebie.
- To gdzie mogłabym coś zjeść? – zapytałam ze złością, krzyżując ręce na piersi. Zapadła chwila ciszy, którą w końcu przerwał recepcjonista.
- Najbliższy sklep znajduje się dwa kilometry stąd.
- Świetnie – skomentowałam sarkastycznie, biorąc od niego instrukcję jak tam dojechać. Kiedy wychodziłam zobaczyłam kątem oka, że siada ponownie z książką i dojada kanapkę z serem. Na zewnątrz było chłodno, owinęłam się więc szczelniej szalikiem i wsiadłam do samochodu. Nic dziwnego, że nikogo tutaj nie było - w końcu znajdowałam się w lesie. Mimo to ruszyłam na zakupy, jadąc z ta przeklętą przyczepą.
Sklep to bardzo hojne określenie na to co zastałam w wiosce obok. Była to raczej budka z podstawowymi produktami do przeżycia. Mimo to poprosiłam niską kobietę po pięćdziesiątce o kisiel, ciastka, czipsy i dwie butelki wody. Powinno mi wystarczyć do jutra.
- Szesnaście osiemdziesiąt – mruknęła sprzedawczyni, przyglądając mi się uważnie. Byłam w opłakanym stanie, mimo to zaczyna mnie rozpoznawać, więc zostawiłam jej dwadzieścia złotych i wyszłam, nie czekając na resztę.
            Po powrocie zastałam recepcjonistę w tej samej pozycji z książką w dłoniach. Na mój widok jego mięśnie się napięły, mimo to nie przerwał lektury i nie odezwał się do mnie. Przewróciłam tylko oczami i powoli ruszyłam na górę.

            Kisiel sprawił, że mój żołądek zadziałał na nowo i poczułam się znacznie lepiej, w związku z tym wzięłam owsiane ciasteczka i usiadłam w oknie, opierając moje stopy o framugę. I wtedy zobaczyłam najpiękniejszy widok w moim życiu. Brzegiem lasu biegł koń, ze śnieżnobiałą grzywą, a za nim drugi cały kasztanowy. Słońce zachodziło, a one ganiały się jeszcze przez chwilę, zanim recepcjonista zagonił je do stajni. Ich kopyta uderzały o ziemię, ogony podskakiwały przy wyskokach. Wyglądały niczym pegazy podrywające się do lotu, a ja chciała odlecieć razem z nimi. Zazdrościłam im, chciałam być jak one. Nie mogłam dłużej odkładać problemów, ale nie dam razy zmierzyć się z nimi naraz. Najpierw złapane serce – potem reszta. Ubrałam swoją zwiewną sukienkę i zeszłam na dół.